Lubliniec - Ocalić od zapomnienia

Wojenna odyseja - Zenon Zbączyniak

Tekst poniższego rękopisu, który przepisałem, znaleziony został przeze mnie w maju 2022r. wśród rodzinnych dokumentów, a napisany został przez mojego dziadka -  Zenona Zbączyniaka (syna oficera 74 Górnośląskiego Pułku Piechoty), mieszkańca Lublińca - mającego we wrześniu 1939r. - 16 lat. Dziadek, gdy wybuchła II wojna światowa wyruszył wraz z żołnierzami 74 GPP w drogę, która zawiodła go aż pod Lublin. Niestety, albo dziadek nie spisał wcześniejszych wydarzeń - wrześniowa historia zaczyna się bowiem w okolicach Zwolenia, lub nie zachowały się te części wojennego pamiętnika. Wrześniowe wspomnienia kończą się na przedmieściach Lublina. Z opowiadań wiem, że dziadek wrócił do Lublińca po kilku tygodniach wycieńczony i w takim stanie, że jego matka - Ewa, miała problemy z rozpoznaniem syna. W maju 1940r. Zenon Zbączyniak zostaje wysłany do prac przymusowych w Łambinowicach (gdzie pracuje przez rok). Następnie znajduje zatrudnienie w przedsiębiorstwie budującej linie telefoniczne. W 1944r. zostaje wcielony do Wehrmachtu (wspomnienia nie obejmują także tego okresu), z którego udaje się mu zbiec i przedostać się do Anglii. Tam w październiku 1944r. jako ochotnik wstępuje do Wojska Polskiego na Zachodzie i zostaje przydzielony do 7 Dywizji Piechoty. W listopadzie drogą morską dociera do Neapolu, skąd zostaje przeniesiony na północnych Włoch na front. W grudniu skierowany zostaje na szkolenie w Szkole Radiotechnicznej 2 Korpusu w Rzymie, który kończy 30 kwietnia 1945r. Po ukończeniu szkoły dostaje przydział do 2 Warszawskiej Brygady Pancernej, gdzie zastaje go koniec wojny. W maju znów zmienia jednostkę - tym razem będzie to 14 Wielkopolska Brygada Pancerna i szwadron łączności (technik telegrafista). Wraz z Brygadą płynie do Aleksandrii w Egipicie. Jednak już po kilku miesiącach zapada decyzja o przeniesieniu jednostki do Włoch. Według zapisków Zenona Zbączyniaka (który do czerwca 1945r. posługiwał się fałszywym nazwiskiem - Borowicz) - wraca do Włoch w marcu 1946r. Podczas pobytu we Włoszech od 7-14.06.1946 bierze udział w kursie kierowników kręgów starszoharcerskich zdobywając stopień Harcerza Orlego. Pod koniec czerwca zostaje przerzucony do Wielkiej Brytanii i odznaczony "Gwiazdą Italii" oraz "Medalem Wojny 1939-1945". Podczas pobytu w Anglii zostaje zaproponowany mu wyjazd do Kanady lub Australii. Mimo namowy ze strony kolegów, decyduje się na powrót do Polski. We wrześniu 1946r. trafia do obozu repatryjacyjnego w Edynburgu w Szkocji, skąd 8 października odpływa do kraju. 4 dni później schodzi ze statku w porcie w Gdańsku. Po krótkim pobycie w obozie przejściowym 14 października 1946r. jedzie do Lublińca przez Poznań. Dwa dni później po ciężkiej podróży i wielu przygodach (niezbyt miłych) rodzina wita go na lublinieckim dworcu.

Wspomnienia zilustrowałem zdjęciami Stowarzyszenia Historycznego Reduta Częstochowa, oraz fotografiami archiwalnymi wyszukanymi w internecie.


Zenon Zbączyniak, autor i bohater poniższej historii - w grudniu 1939r.,
siedzi pierwszy po prawej stronie

Część I - Polska, wrzesień 1939r.

"Z okrążenia wychodzi kilkuset żołnierzy i oficerów. Zapadająca noc zastaje nas znów w głębokim lesie. Jesteśmy potwornie zmęczeni. To przebijanie się przez pierścień wroga i bieg na podmokłym terenie, pod ostrzałem, odebrały nam resztki sił. Stopniowo odzyskujemy równowagę duchową. Ktoś zarządza chwilę postoju. Wreszcie można się choć na chwilę odprężyć. Dopiero teraz niektórzy spostrzegają, że zostali ranni. Każdy doprowadza swój ekwipunek do porządku.

Dowództwo przejmuje porucznik rezerwy. Następuje organizacja kolumny marszowej wraz z ubezpieczeniem i niewielki oddział żołnierzy znów rusza naprzód w kierunku królowej polskich rzek - Wiśle, gdzie ma nastąpić generalna rozprawa z Niemcami. Znów nerwy napięte do granic wytrzymałości. Dokoła nas łuny pożarów. Niebo rozświetlają krzyżujące się różnokolorowe race. Od czasu do czasu głucho zadudni, gdzieś salwa artylerii. Raz po raz powietrze przecinają serie pocisków świetlnych z karabinów maszynowych. Kolumna sunie cicho, można by rzec bezszelestnie. Wolno zaczyna doskwierać głód i pragnienie. Po kilku godzinach marszu zaczyna świtać i znów na bezchmurny firmament wypływa złociste, znienawidzone słońce. Wchodzimy w podmokły teren porośnięty drzewami liściastymi z przewagą białych, pięknych brzóz. Gdzieniegdzie kałuże wody. Co chwila, widzę jak żołnierze kładą się i piją z nich brudną wodę, w której wiją się jakieś białe robaki. W końcu i ja przegrywam walkę z pragnieniem i również padam na ziemi i zaczynam pić wodę o smaku zgniłych liści.

Znów chwila odpoczynku. Stwierdzamy, że grupa nasza zmalała od ostatniego przystanku prawie o czwartą część żołnierzy. Widocznie wielu z nich zgubiło się i zeszło z trasy. Inni, chcąc odpocząć zasnęli kamiennym snem pod drzewami i już tak pozostali. Jeszcze inni, widocznie widząc naszą beznadziejną sytuację, a będąc niedaleko swego domu, zdezerterowali. Pozostało nas niewielu ponad 200. Pada rozkaz dalszego marszu. Podnosimy się wolno. Zmęczeni i obolali. Niektórych trzeba budzić kolbą karabinu. Ich sen jest tak głęboki, że nic nie dociera do ich świadomości.

Popołudniu dochodzimy do jakiegoś toru kolejowego. Skręcamy w prawo i po kilkunastu minutach przednie czujki meldują, że znajdujemy się w rejonie stacji kolejowej Bąkowiec.

Pada rozkaz opanowania jej. Szybko rozwija się tyraliera. Okrążając stację zajmujemy ją bez jednego strzału. Tory zabite wagonami. Na ziemi walają się resztki sprzętu wojskowego i różne papiery. Po wystawieniu czujek przeczesujemy wagony i stację w poszukiwaniu jedzenia, lecz niestety nie znajdujemy niczego z wyjątkiem kilku skrzynek mielonej kawy i cukier w kostkach. Zostają one szybko rozdzielone przez głodnych żołnierzy. Żując jedną kostkę, która przypadła mi w udziale zmieniam zwykłe buty na saperki, oraz dopasowuję sobie sweter, gdyż noce zaczynają być coraz zimniejsze. W jednym z wagonów znalazłem krótki kawaleryjski karabinek, który, mam nadzieję, będzie mi mniej ciążyć, niż ten dotychczasowy.

Zbieramy się wszyscy przy niewielkich zabudowaniach stacyjnych. Jedna z czujek przyprowadza naszego kolejarza, który objaśnia, że droga odwrotu jest odcięta. Nad Wisłą znajdują się już jednostki wojska niemieckiego, a most łączący oba brzegi rzeki został przez naszych saperów wysadzony w powietrze.


Wysadzony most na Wiśle w okolicach Dęblina

Mimo tych przygnębiających wiadomości żołnierze chcą walczyć dalej i przebić się na drugi brzeg. Wolno zapada zmrok. Kolejarz sprowadził z niedalekiej wioski dwóch przewodników, którzy mają nas przeprowadzić bezpiecznie do brzegu rzeki. Krótka narada i zaledwie niepełna setka żołnierzy rusza za przewodnikami w cichą noc.

Posuwamy się wzdłuż jakiejś rzeki lub rowu w niskich zaroślach. Po kilku godzinach dochodzimy do gęsto zarośniętego wikliną brzegu Wisły. Przewodnicy twierdzą, że tędy można przejść rzekę, gdyż jest tu bród, po czym zostawiają nas i odchodzą do domu. Znów krótka narada, dowódca wydaje rozkaz pozostawienia wszystkich zbędnych rzeczy na brzegu. Buty i ubranie zostają szybko związane z tobołek. Przytroczone do pasa. Wziąłem karabin w rękę i jako jeden z pierwszych wychodzę na brzeg. Z wolna i cicho zanurzam się w piekielnie zimną wodę. Od czasu do czasu spoglądam za siebie i widzę sznur brodzących żołnierzy w wodzie. Przed sobą, w świetle księżyca, czasami widzę przeciwległy brzeg.

Obok mnie idzie jakiś żołnierz z Radomia i cicho mówi, że najgorzej jak dostaniemy się w dwa ognie, gdyż przecież po drugiej stronie nikt nie wie, że do brzegu zbliżają się kompletnie wycieńczeni żołnierze polscy a nie wróg. Jesteśmy chyba gdzieś na środku toni. I nagle rakieta oświetla całą rzekę wraz z nami. Zostaliśmy odkryci przez wroga. Kurczowo ściskam karabin i rzucam się w nurt. Płynę wolno, gdyż ruchy krępuje broń i tobołek z ubraniem. Nagle z lewej strony widzę lecące w moją stronę świetliste koraliki pocisków karabinowych. Rzucam się pod wodę. W pewnym momencie czuję pod nogami kamieniste dno. Wstaję i zygzakiem biegnę w stronę zarośli. Rzucam się na ziemię, aby złapać pierwszy oddech i przemyśleć upiorną sytuację w jakiej się znalazłem. Kanonada rozszalała się z obu stron. To widocznie nasze wojsko próbuje zmusić stanowiska wroga do zamilknięcia. Nagle słyszę plusk. To dwóch naszych żołnierzy dopływa do brzegu. Jeden jest ranny. Wskakuję do wody i pomagam odholować rannego na brzeg. Część żołnierzy wylądowała poniżej, gdyż zniósł ich prąd rzeki, lecz większość zginęła w bystrym nurcie, nie umiejąc pływać lub od kul wroga. Chwila odpoczynku. Zakładamy mokre ubranie i na zmianę prowadzimy rannego żołnierza. Chwasty ranią nam gołe nogi, lecz nie odczuwamy tego. Nagle z odrętwienia wyrywa nas głos – Stój. Kto idzie? Dochodzi do nas, że to Polacy. Opowiadamy po chwili – że swój. I kilka chwil później znajdujemy się w okopach. Żołnierze przyglądają nam się w świetle latarek. Wyglądamy widocznie okropnie, gdyż jakiś podoficer daje rozkaz odprowadzenia nas na tyły. Lokujemy się w jakimś domu, gdzie w kuchni uwija się kobieta. Rozpala ogień, suszy nasze ubrania i buty, a my otuleni w koce  dostajemy po talerzu wspaniałej zalewajki, której smaku nie zapomnę chyba do końca życia. Była to moja pierwsza ciepła strawa od ośmiu lub dziewięciu dni wojennej zawieruchy. Każdy chce wiedzieć o Niemcach. Opowiadamy, że nie tacy oni straszni jak ich malują, lecz sen bierze górę. Walę się na rozsypaną na ziemi słomę i zapadam w sen.

Zrywamy się na równe nogi, gdy spadają niedaleko nas pierwsze pociski artyleryjskie wroga. Ranny żołnierz zaczyna majaczyć. Kula przeszła mu przez udo. Zaczynamy ubierać się w wilgotne jeszcze mundury i buty. Pijemy szklankę gorącego mleka, zajadając pajdą chleba. Kobieta patrzy na nas i zaczyna płakać mówiąc przy tym przez łzy, że tacy młodzi ludzie muszą ginąć i że jej syn też gdzieś walczy w obronie ojczyzny. Uspakajamy ją, że wszystko się jakoś ułoży, syn wróci. Przemywamy rannemu ranę. Zostawiamy go pod opieką kobiety i zgodnie z otrzymanymi rozkazami maszerujemy do Dęblina, gdzie mamy nadzieję otrzymać nowy przydział do organizowanej jednostki. Wisłę przebyło nas kilkunastu. Idziemy drogą w kierunku miasta. Od czasu do czasu kryjemy się przed nieprzyjacielskimi lotnikami. Pod wieczór docieramy do Dęblina. Tutaj otrzymujemy kolejny rozkaz. Mamy iść do Lublina i tam zgłosić się w Komendzie Uzupełnień. Jedziemy najpierw samochodem ciężarowym, lecz brak benzyny po kilkunastu kilometrach unieruchamia pojazd i dalej idziemy na nogach. Czasem udaje nam się gdzieś usadzić na konnym wozie i tak około południa jesteśmy w Lublinie. Niestety znów nie nic nie możemy zaleźć. Miasto zostało zbombardowane. Zginęły setki cywilów. Panuje tu chaos i panika.


Przed budynkiem Urzędu Miejskiego w Lublinie,
po zbombardowaniu miasta 9 września 1939r.

Wyjeżdżamy z miasta w kierunku na Lwów. Na przedmieściach Lublina dowiadujemy się, że wróg przekroczył pod Sandomierzem Wisłę i również San i okrążył naszą ukochaną stolicę. Niszczy ją z premedytacją z ziemi i powietrza, ale mimo tego Warszawa broni się dzielnie i odpiera z powodzeniem ataki wroga. Po kilkugodzinnej wędrówce bez celu zostajemy włączeni do składającego się z różnych żołnierzy oddziału i otrzymujemy rozkaz wycofania się za Bug, na linię ostatecznej obrony.

Cz.II - Szkocja, wiosna 1944

Stacjonujemy w północnej Szkocji w rejonie Selkirk (w Galashiels), gdzie przechodzimy intensywne szkolenie bojowe na poligonie, szwadron nasz wchodzi w skład 10 pułku Dragonów. Ćwiczenia są potwornie ciężkie i pełne przemocy ze strony ze strony szkolących. Kiedy wieczorem wracamy do obozu ulicami miasta gęby mamy czarne od węgla maski gazowej szczelnie oblepionej błotem. Zamiast koni, czy samochodu - sami musimy ciągnąć na pasach działka czterdziestki piątki. Co chwila pada komenda szwadron śpiewa, lecz szwadron milczy bo ma dosyć. Przyglądający się na chodnikach Szkoci - plują w kierunku naszych dowódców, których tak samo jak my - nienawidzą do przesady. Ćwiczenia wyprowadzają nas stopniowo z równowagi życiowej. Niewielu z nas potrafi w tych trudnych chwilach podnosić oddział na duchu. Nie ma się więc co dziwić, że już dwóch załadowało sobie lufy karabinów w usta i rozwaliło sobie głowę... Równocześnie, ktoś z karabinu żołnierza będącego na urlopie rozwala porucznika naszego szwadronu, który się nad nami najbardziej znęcał. Każdy dzień ćwiczeń podobny jest do drugiego. Raz w nocy, raz w dzień i tak w koło Macieju, aż do oporu.

Rano pobudka o 5.00, zaprzęgamy się do działek przeciwpancernych i jak konie ciągniemy je w kierunku poligonu przez odległość około 4 kilometrów. Z chwilą osiągnięcia poligonu, teren robi się bagnisty, działka grzęzną w błocie, a my brniemy w tej mazi, podchodzącej pod łydki... Nagle pada rozkaz "Czołgi z lewej". Odczepiamy się od działka i rozstawiamy je we właściwym kierunku. Walimy się w błoto i zaczynamy okopywać działko wykonując przedpiersie w ciągle spływającej mazi. Pozostali wykonują schron na jaszcz amunicyjny i rów łącznikowy ze stanowiskiem działa. Gdy wszystko jest na wykończeniu pada rozkaz "Zaprzodkowania działa, marsz dalej".

I tak do śniadania budujemy cztery stanowiska, a po śniadaniu trzy. W końcu pada rozkaz "Zbiórka" i ciągniemy działka w kierunku koszar. Wyglądamy jak jakieś zjawiska z innej planety. Po powrocie po oczyszczeniu dział, wchodzę prosto pod prysznic, puszczam wodę i po chwili rozpoczynam mycie hełmu, butów, ubrania, a na koniec kąpiel i przebranie się w drugi mundur. Mokre ciuchy wieszamy na sznurach. Ledwo uporaliśmy się z tą pracą a już gwizdek i ryk "Zbiórka na obiad". Każdy łapie za menażkę i lecimy na plac apelowy i w ciągu pięciu minut szwadron stoi w równym szeregu. Pada komenda "W prawo zwrot, w kierunku kuchni marsz", "Szwadron śpiewa" - lecz po raz kolejny szwadron milczy. Pada kolejna komenda rozwścieczonego oficera "Szwadron padnij, kierunek kuchnia, czołgaj się". Obiad mamy prawie z głowy. Po doczołganiu się do kuchni następuje kontrola menażek, które zostały zabrudzone i zapiaszczone podczas czołgania się. I znów pada rozkaz "Wymyć menażki, biegiem marsz", a następnie za nami padają przekleństwa - Wy świńskie ryje i wiele innych nie dających się opisać, bowiem w naszej jednostce, nigdy nie było cenzury, tu się ze słowem wulgarnym nie liczono. 

Szkolenie dobiegało końca, otrzymujemy kilka dni wolnych od ćwiczeń, doprowadzamy się do porządku i bierzemy przepustki do miasta. Chodzimy przeważnie do kina, a tylko w sobotę jest zabawa, na którą trudno się dostać, tyle narodu. Mija połowa maja i pewnego poranka otrzymujemy rozkaz pozostania w koszarach. Następnego dnia otrzymujemy nowe nowe umundurowanie i broń i wyposażenie osobiste. Po dwóch dniach załadowano nas na wagony i jedziemy w kierunku południowej Anglii. W czasie jazdy snuje się tysiące domysłów. Jedziemy na front - ale pytanie gdzie? I tak dobijamy do hrabstwa Sussex. Lokują nas w barakach. Po kilku dniach jest na miejscu cały nasz pułk. Po koniec maja dostajemy nowy sprzęt. Nasz szwadron otrzymuje czołgi typu Sherman. Odbywamy z tym sprzętem kilka niewielkich ćwiczeń, zgrywamy radiostacje, uzupełniamy paliwo i wszystkie wozy czyścimy i przykrywamy siatkami maskującymi. Czekamy na rozkaz. Wśród żołnierzy coraz większa gorączkowość i domysły.

Jedni twierdzą, że będziemy lądowali w Polsce, inni że we Francji, jeszcze inni, że w Holandii. Najbardziej odpowiadają nam nasze ojczyste ziemie. I znów domysły, że wylądujemy w rejonie Gdyni-Gdańska.

W nocy z 2 na 3 czerwca przenosimy się ze sprzętem w kierunku morza. Tam w lesie otrzymujemy ostrą amunicję do dział, karabinów maszynowych i pistoletów automatycznych. Ostatnia kontrola sprzętu i wyposażenia. Rano każdy z nas dostał żelazne porcje żywności, wodę, oraz opatrunki osobiste. Teraz nabieramy pewności, że idziemy na front. Leżę pod drzewem i puszczam wodze fantazji. Myślę, jak po tych kilku latach przerwy będzie wyglądać moje pierwsze spotkanie z hitlerowskim najeźdźcą i przypomina mi się 39r. kiedy to stawialiśmy opór zakutemu w stal faszyście, uzbrojonemu po zęby w powietrzu, na morzu i lądzie. A teraz My damy im ciętą odprawę za zniszczony kraj, za pożogę, za gwałty i morderstwa. Przysięgam sobie, że będę ich zabijał bez zastanowienia, ale ciągle nasuwa się pytanie - gdzie?

Moje rozmyślanie zostaje przerwane zbiórką w szwadronach, gdzie nowy nasz dowódca, łącznie z kadrą oficerską zaczyna przemowę. Mówi, że nadeszła chwila odwetu i w najbliższych godzinach staniemy oko w oko z wrogiem, którego należy bezwzględnie pokonać, gdyż odwrotu nie ma. Zwraca uwagę na patriotyzm, bojowość i ofiarność żołnierza polskiego. I truje podobnie jak ci przed wojną, że nie oddamy guzika, a oddaliśmy całą Ojczyznę. Jednak duch bojowy żołnierzy zostaje podniesiony i po odprawie, każdy już biłby Niemca. Do oddziałów przychodzą kapelani, lecz chętnych jest niewielu. Udzielają swojego błogosławieństwa i odchodzą.

5 czerwca wieczorem ładujemy się w ciemnościach na barki. Teraz zdajemy sobie sprawę, że rano nastąpi spotkanie z wrogiem. My na wodzie, a on na lądzie w potężnych bunkrach i rowach strzeleckich. Uświadamiamy sobie, że musimy zjechać z barek w wodę pod obstrzałem i zająć przyczółki. Barka odpływa w ciemną noc, jest już chyba po północy. Dopiero wtedy nasz dowódca szwadronu podaje, że lądowanie naszych jednostek odbędzie się we Francji w rejonie Bayeux i życzy wszystkim powodzenia. "Ku chwale Ojczyzny". Za chwilę rozdają mapy z naniesionymi kierunkami natarcia. Nerwy zaczynają napinać się do granic możliwości.Ten i ów pociąga z butelki wódkę. Pada rozkaz "Do wozów". Zbliżamy się do miejsca lądowania. Pada znów rozkaz "Zapalić silniki" - ale ten pada już przez naszą radiostację. Silniki pracują na pełnych obrotach. Gazy spalinowe zaczynają nas dusić. "Zamknąć włazy". I nagle czujemy jak barka się zatrzymuje, otwiera się jej przód i kolejne czołgi wchodzą w wodę.

Przykładam czoło do szczeliny i widzę piaszczysty brzeg, w głębi jakieś wzgórze i budynki, a to wszystko wśród kłębów dymu i ognia. Widzę też, tu i ówdzie wystrzeliwujące w górę fontanny wody - to pociski niemieckiej artylerii próbują nie dopuścić do desantu. Czołgi prą na pełnych obrotach, łapiemy ziemię. Między kłębami dymu widzę przebiegających żołnierzy niemieckich. Pada rozkaz otwarcia ognia z działa i karabinów maszynowych, sam łapię za Brena i puszczam serię, za serią w kierunku wroga. Jesteśmy na plaży. Kilka metrów przed nami rwie się fontanna ziemi, odłamki walą w kopułę czołgu. Za chwilę seria z karabinu maszynowego przelatuje po pancerzu. Dowódca wydaje rozkaz przesunięcia się klinem całemu szwadronowi po przodu. Nagle zauważam, że jadący przede mną po lewej stronie czołg -zakręcił się jak przygwożdżony owad i zaczął płonąć. Suniemy szybko naprzód. Przejechaliśmy przez jakąś linię transzei, gdzie już nie ma wroga. Po kilkunastu minutach docieramy do jakiejś miejscowości. Ustawiamy czołgi za murami zniszczonych domów. Wylatuje para Francuzów. od nich dowiadujemy się, że następna linia jest kilka kilometrów przed nami. Do tego czasu do naszego miejsca podchodzą inne wozy opancerzone z piechotą.